NIEZBĘDNIK RODZICA
Edukacja w domu
Pomagamy uczyć
Dołącz do nas!
Jestem zawodową matką.
Wywiad z Izabelą Budajczak.
Jedną z pierwszych rodzin, które zdecydowały się na uczenie swoich dzieci w domu byli Państwo Izabela i Marek Budajczakowie. W naszym wywiadzie pani Izabela przypomniała, jak trudno było przecierać szlak edukacji domowej w Polsce oraz podzieliła się swoimi doświadczeniami edukatorki domowej.
(wywiad został przeprowadzony w 2010 roku).
NR Edukacja w Domu: Byliście Państwo jedną z pierwszych rodzin w Polsce, które zdecydowały się na nauczanie swoich dzieci w domu. Co skłoniło Was do tej decyzji?
Izabela Budajczak: Mój mąż był, i do dzisiaj jest, wykładowcą na Wydziale Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu. Jako naukowiec przeczytał prace Rolanda Meighana, w których znalazł informacje na temat nauczania domowego. Warto pamiętać, że nie jest to wymysł naszych czasów, bo przecież dawniej w wielu domach odbywało się takie nauczanie. Również i współcześnie nauka w domu nie jest czymś niezwykłym – zwłaszcza w USA. I tak to się zaczęło. Nasze dzieci – Emilka i Paweł – właśnie zbliżały się do wieku obowiązku szkolnego i mąż zaczął rozglądać się za możliwością edukowania ich w domu. Ja jednak nie byłam do końca przekonana, czy to doby pomysł.
EwD: Dała się Pani w końcu przekonać?
I.B.: Tak. W 1994 roku mąż zgłosił się do KO w Lesznie i usłyszał od urzędników, że tylko jeśli znajdzie się w Polsce precedens, to będzie można nauczanie domowe rozważyć, a w ogóle to „Oni” nie mogą dopuścić „do skrzywdzenia tych dzieci”. W tym samym czasie na Śląsku podobne starania czyniła inna rodzina, ale o tym fakcie dowiedzieliśmy się kilka lat później. Zaczęliśmy szukać zapisów prawnych, które pozwoliłyby nam na podjęcie edukacji domowej.
EwD: Przeświadczenie o własnej nieomylności, to stała cecha urzędników oświatowych, która sprawia, iż wydaje im się, że racja jest zawsze po ich stronie.
I.B.: W tym czasie - sporej niepewności - zdecydowaliśmy się na wysłanie dzieci do szkoły. Gdy córka była w II klasie, a syn w I, mąż otrzymał od zaprzyjaźnionego profesora pedagogiki kopię okólnika, dotyczącego możliwości spełniania obowiązku szkolnego poza szkołą, który to dokument resort oświaty wysłał do wszystkich kuratoriów.
Czy po dwóch latach edukacji szkolnej Waszych dzieci nadal byliście zainteresowani nauczaniem ich w domu?
Gdy tylko dowiedzieliśmy się o wydanym przez MEN specjalnym piśmie, wspierającym rozstrzygnięcia Ustawy o systemie oświaty z 1991 r., od razu złożyliśmy do dyrektora szkoły, do której chodziły nasze dzieci, wniosek o zezwolenie na spełnianie przez nie „obowiązku szkolnego poza szkołą”. Niestety natrafiliśmy na opór. Nasza decyzja została potraktowana jako „policzek wymierzony szkole i nauczycielom”. W końcu jednak uzyskaliśmy zgodę, ale w zamian musieliśmy przystać m.in. na warunek corocznego egzaminowania naszych dzieci. Dyrektor nie miał prawa stawiać żadnych warunków, gdyż w 1995 roku nie było o nich mowy w przepisach oświatowych (takie zapisy prawa weszły w życie dopiero w 1996 roku), a zatem nadużył swoich kompetencji. Nasze odwołanie trafiło … do kosza, bo nie zadbaliśmy … o potwierdzenie jego przyjęcia przez „naszego” dyrektora.
EwD: Po kilku latach starań wreszcie mogliście Państwo zająć się edukacją swoich dzieci, mówiąc precyzyjniej nauczanie stało się głównie Pani zajęciem, a Pani mąż był jedynym żywicielem rodziny.
I.B.: Tak, rzeczywiście spora część obowiązków związanych z edukacją dzieci spadła na mnie. Ale mąż też w nich uczestniczył, biorąc na siebie wyjaśnianie dzieciom zagadnień z przedmiotów matematyczno-przyrodniczych i języków obcych. Ja lepiej czułam się w przedmiotach humanistycznych (uczyłam też włoskiego). Po roku nauki w domu dzieci przystąpiły do pierwszego egzaminu. Emilka kończyła klasę trzecią, a Paweł - drugą. Koordynator egzaminu - Pani Felicja Grześkowiak-Kowalska - była osobą bardzo życzliwą edukacji domowej; dzięki jej staraniom egzamin przebiegał w bardzo przyjaznej dzieciom atmosferze i byliśmy bardzo zadowoleni z jego formy. W kolejnym roku dotychczasowa Pani Koordynator została odsunięta od przygotowania i prowadzenia egzaminu, a zamiast niej pojawiły się osoby mało życzliwe edukacji domowej. Niektóre pytania, które pojawiły się na egzaminie znacznie przekraczały poziom wymogów dla klasy IV, panowała bardzo nieprzyjemna atmosfera. Proszę sobie wyobrazić sytuację, gdy 11-letnie dziecko staje przed komisją egzaminacyjną składającą się z kilku zupełnie obcych osób, które za wszelką cenę starają się mu udowodnić, że niczego nie umie. Sytuacja była naprawdę stresująca dla naszych dzieci! Przez 5 dni sprawdzano ich wiedzę - ustnie i pisemnie. Na zakończenie egzaminu, początkująca w zawodzie, młoda pani pedagog szkolna „zafundowała” nam wykład na temat szkodliwości pomysłu edukowania dzieci w domu. Po tym egzaminie zbuntowaliśmy się. Nie chodziło o to, że dzieci go „oblały”, bo egzamin zdały, ale postanowiliśmy, że nie będziemy ich więcej narażać na podobny stres, który przecież nie był udziałem ich rówieśników. Walczyliśmy o to, żeby dzieci nie musiały przystępować do egzaminów. Dyrektor Delegatury Kuratorium z Gostynia uznał nasze racje, więc i dyrektor szkoły musiał na to przystać. Ale w międzyczasie w MEN przygotowywano wielką reformę.
EwD: Minister Handke pracował nad zmianą struktury polskiej szkoły, czy planowane zmiany dotyczyły również edukacji domowej?
I.B.: Nie, ale okazało się, że wprowadzane zmiany stały się świetnym pretekstem dla dyrektora szkoły, by po raz kolejny utrudnić nam życie. Emilka kończyła właśnie VI klasę, a od września miało zacząć funkcjonować gimnazjum. Wszyscy szóstoklasiści automatycznie przechodzili do gimnazjum, ale w naszym przypadku dyrektor wymyślił sobie, i to na koniec roku szkolnego, że córka musi przystąpić do egzaminu, żebyśmy mogli kontynuować naukę w domu.
EwD: Tego było już chyba za wiele dla Państwa ….?
I.B.: Ależ oczywiście! Nie posłaliśmy jej na żaden egzamin. W reakcji na to dyrektor odebrał nam prawo do edukacji córki w domu i nakazał, aby wróciła do szkoły, do klasy o dwa lata niższej niż jej rówieśnicy. Dodatkową szykaną była odmowa możliwości uczęszczania przez Emilkę na lekcje religii ze „swoją” klasą. Naszą odpowiedzią było „nieposłuszeństwo obywatelskie”, wyrażające się w tym, że nie posłaliśmy już więcej naszych dzieci do szkoły, ani na żaden egzamin.
EwD: Wreszcie mogliście w spokoju zająć się edukacją Waszych dzieci.
I.B: Niezupełnie w spokoju, bo urzędnicy straszyli nas policją, sądami i karami finansowymi. Wielu ludzi odnosiło się do nas z wielką niechęcią, wręcz wrogością. W szkole mówiono uczniom – kolegom naszych dzieci, że wcześniej czy później i tak policja doprowadzi je siłą do szkoły. Pamiętam obrazujący tę sytuację tytuł prasowy: „W kajdanach do szkoły”. To były bardzo trudne chwile, przede wszystkim dla naszych dzieci. One bardzo przeżywały tę nieprzyjemną sytuację.
EwD: „Kult" szkoły jako jedynej „świątyni wiedzy" był wówczas jeszcze mocno zakorzeniony w społęczeństwie. Nie przyszło wtedy Państwu do głowy, żeby zrezygnować z tej nieustannej szarpaniny z dyrektorem szkoły, żeby dać w końcu za wygraną?
I.B.: Za daleko już zaszliśmy. Już wtedy mieliśmy sprawy przed sądem administracyjnym. Początkowo przegrywaliśmy je ze względów formalnych, ale czuliśmy, że musimy doprowadzić „nasze” sprawy do końca. Na początku nie planowaliśmy, jak długo będziemy uczyć nasze dzieci w domu, a wyszło, że uczyliśmy je przez 12 lat. To był czas bardzo intensywnej pracy
EwD: Patrząc na efekty – wyszło bardzo dobrze!
I.B.: Możemy rzeczywiście być z siebie dumni. Zrobiliśmy kawał dobrej roboty i odczuwam wielką satysfakcję, gdy słyszę dobre słowa o moich dzieciach, bo wiem, że jest to tylko i wyłącznie nasza rodzinna zasługa. Nikogo więcej!
Z formalnego punktu widzenia Wasze dzieci zakończyły edukację na poziomie III i IV klasy szkoły podstawowej.
Od czasu naszego buntu dzieci nie zdawały już żadnych egzaminów. W 2007 roku przystąpiły do egzaminu SAT będącego amerykańskim odpowiednikiem naszej matury i od tego czasu walczymy o jego nostryfikację. Po stronie MEN wyraźnie widać brak dobrej woli.
EwD: Czym się teraz zajmują Państwa, dorosłe już, dzieci?
I.B.: Paweł regularnie studiuje, choć najpierw studiował jedynie na prawach wolnego słuchacza. Dał się poznać jako dobry i ambitny student. Studiuje zaocznie pedagogikę. Zaocznie, bo równocześnie pracuje – zajmuje się tym, co sprawia mu wielką przyjemność - jest „pedagogiem ulicy”. Opiekuje się dziećmi, które uznano za „niedające się socjalizować”. To swoisty paradoks i ironia losu, że dziecko edukowane w domu, zajmuje się, jako dorosły, tymi, z którymi szkoła nie potrafi sobie poradzić… Poza tym prowadzi zajęcia muzyczne w Domu Młodzieży w Poznaniu, jest też wolontariuszem w Domu Dziecka w Szczecinie. Emilka nie studiuje; stwierdziła, że dla samych papierów nie opłaca jej się studiować, woli poświęcić czas na dogłębne poznawanie tego, co ją interesuje (historia ogólna, historia sztuki, języki obce). Udziela również dzieciom lekcji z języka angielskiego, korygując w ten sposób pracę nauczycieli.
Czy wykształcenie rodziców odgrywa jakąś rolę w edukacji domowej, czy może być przeszkodą?
Moim zdaniem, formalne wykształcenie rodziców nie ma w edukacji domowej większego znaczenia, choć zdaję sobie sprawę z tego, że i dyrektorowi szkoły, i niektórym nauczycielom mogło się nie podobać to, że ja – mając „zaledwie” średnie wykształcenie – podejmuję się zajęcia, które jest przecież zarezerwowane dla fachowców. Wydaje mi się, że o wiele ważniejsza jest silna motywacja rodziców do pokonywania kolejnych wyzwań związanych z nauczaniem własnego dziecka (co pociąga za sobą konieczność samokształcenia) oraz dobre rozpoznanie jego możliwości i ograniczeń.
EwD: Pomimo, że nie zrobiła Pani oszałamiającej kariery zawodowej i tak jest Pani kobietą sukcesu. Wychowała Pani i wykształciła dwoje dzieci, dokładnie tak, jak sama Pani chciała, robiąc konkurencję systemowi oświatowemu.
I.B.: W pewnym momencie swojego życia musiałam zdecydować, czy zmierzam robić karierę zawodową czy poświęcić swój czas dzieciom. Zdecydowałam się na bycie w pełni matką i rzeczywiście odniosłam sukces! Zawsze czułam się bardzo dobrze z dziećmi w domu. Widać miałam zadatki na „zawodową” mamę. Uwielbiam zajmować się domem i nigdy nie dotykały mnie komentarze typu: „kura domowa”, kierowane pod moim adresem. Jestem na tyle wyzwolona, że przyjmuję je ze spokojem.
EwD: W edukacji domowej przeważają „mamy zawodowe”?
I.B.: Z tym bywa różnie. Mamy w naszym gronie również zdeklarowane feministki …
EwD: Kiedy najlepiej jest zająć się nauczaniem dziecka w domu?
I.B.: Najważniejsze jest, by jak najwcześniej się zdecydować na tę formę edukacji, bo im starsze dziecko, tym silniej ukształtowane są już jego szkolne nawyki. Dlatego wydaje mi się, że podejmowanie tej decyzji, gdy dziecko jest w gimnazjum, w większości przypadków, mija się z celem. Decyzję o edukacji domowej rodzice muszą podjąć wspólnie, ale to najczęściej mamy uczą się z dziećmi, bo ojcowie muszą pracować zarobkowo.
EwD: Edukacja domowa zmienia całkowicie charakter relacji rodzice-dzieci, sprawia, że stają się oni sobie nawzajem bliżsi.
I.B.: Nie jestem pewna tego, jakie byłyby nasze relacje z dziećmi, gdyby chodziły one „normalnie” do szkoły. Edukacja domowa polega nie tylko na przekazywaniu wiedzy wymaganej przez szkołę, to również przestrzeganie ustalonych zasad i pielęgnowanie rodzinnych „rytuałów”. O wszystko to starałam się dbać, i teraz, gdy moje dzieci są już dorosłe, widzę, jak ważne było to dla nich.
EwD: Jak wyglądała nauka w Państwa domu?
I.B.: Staraliśmy się pokazać dzieciom jak najwięcej rzeczy, po to, by wybrały sobie to, co je najbardziej interesuje. Przykładowo Emilka zna język migowy. Zaczęło się od tego, że wypożyczyliśmy książkę, z której wspólnie się tego języka uczyliśmy, jednak po pewnym czasie wszyscy, prócz Emilki, „odpadliśmy”. Z kolei Pawła bardzo uwiodła książka pt. „Dzieje myśli” i do dzisiaj fascynuje go filozofia. Gdy widzieliśmy, że dzieci interesują się jakimś tematem, staraliśmy się dogłębnie nim zajmować. Niektóre dziedziny sami im pokazywaliśmy, wychodząc z założenia, że należą do kanonu wykształconego człowieka. Tak dzieci poznały podstawy greki i łaciny. Nauka języka angielskiego była obowiązkowa. Emilka opanowała również włoski i hiszpański. Gdy dzieci zdawały jeszcze egzaminy, kupowaliśmy podręczniki, z których korzystała szkoła, ale gdy się „zbuntowaliśmy”, to sami dokonywaliśmy wyboru, nie zdając się już na „gust” szkoły.
EwD: Naraziliście się na nieprzychylność urzędników, ale w zamian mieliście prawdziwą wolność w realizacji swoich pomysłów. Teraz rodzice edukujący w domu nie mają chyba tak dobrze?
I.B.: To prawda. Dla niektórych rodzin sytuacja nie jest dziś komfortowa. Od 1996 roku dzieci uczące się w domu muszą zdawać egzaminy klasyfikacyjne przynajmniej raz w roku. Warunki tych egzaminów nie zostały klarownie uregulowane, więc ich forma pozostaje w gestii dyrektora szkoły.
EwD: Jak zwykle wszystko zależy od tego czy jest on życzliwie nastawiony do edukacji domowej czy nie. W tym względzie niewiele się zmieniło…
I.B.: Tak, niestety. Edukacja domowa w dalszym ciągu jest traktowana jako gorsza, niż szkolna, forma edukacji, a dzieci nauczane w domu są traktowane gorzej od uczniów „normalnych” szkół . W 2009 roku miała miejsce nowelizacja ustawy oświatowej. Teraz na wniosek rodziców każdy dyrektor szkoły publicznej i niepublicznej może wydać zgodę na edukację domową. I tym się wszyscy zachwycają. Ale okazuje się, że nie jest wcale tak wspaniale, bo warunkiem udzielenia zgody jest przedstawienie opinii z poradni psychologiczno-pedagogicznej. Kształt takiej opinii zależy oczywiście od nastawienia pracowników danej poradni do edukacji domowej. Zdarza się, że w ogóle o niej nie słyszeli. Ograniczeniem jest także wymóg przedłożenia wymaganych dokumentów do 31 maja. A co w sytuacjach, gdy rodzice chcieliby zrezygnować ze szkoły w trakcie roku szkolnego?
EwD: Przepis niezrozumiały, bo przecież w sytuacji, gdy rodzice chcą przenieść dziecko z jednej szkoły do innej, mogą to zrobić w dowolnym momencie roku szkolnego.
I.B.: Wyobraźmy sobie taką sytuację: Jest koniec września. Okazuje się, że dziecko nie radzi sobie ze szkolnymi obowiązkami i trzeba koniecznie podjąć jakieś działania. Nawet gdyby rodzice uznali edukację domową za najlepsze rozwiązanie, to dziecko musi „męczyć się” do końca roku szkolnego. A przecież dzisiaj sytuacje, w których dzieci nie radzą sobie w szkole zdarzają się coraz częściej, na dodatek szkoły coraz gorzej radzą sobie z „problemowymi” dziećmi, czyli takimi, które odbiegają od wyobrażeń nauczycieli. Z byle powodu wysyła się teraz dzieci do poradni psychologiczno -pedagogicznych, choć szkoły nie dysponują takim uprawnieniem.
EwD: W Polsce około 500 rodzin edukuje swoje dzieci w domu. Czego chcą dla swoich dzieci?
I.B.: Chcą dla nich edukacji innej niż „szkolna”. Nie chcę mówić źle o szkole, ale z dziećmi dzieje się coś niepokojącego, gdy zaczynają do niej chodzić. Powoli gaśnie w nich ciekawość świata, słabnie motywacja, a ich miejsce zajmuje strach przed szkołą….
EwD: Rodzice uczący swoje dzieci biorą na siebie pełną odpowiedzialność za wychowanie i edukację swojego dziecka. Posyłając dzieci do szkoły zawsze mogą zrzucić tę odpowiedzialność na szkołę.
I.B.: Nieodpowiedzialni ludzie nie biorą się za edukowanie swoich dzieci. Były takie pomysły władz oświatowych i ZNP, żeby wymagać od rodziców odpowiedniego przygotowania nauczycielskiego, bo przecież tkwi w urzędnikach oświatowych PRL-owska mentalność, która nakazuje, by nie ufać obywatelowi i zawsze go pilnować.
EwD: Mam nadzieję, że nasza rozmowa będzie pretekstem do refleksji rodziców nad swoimi powinnościami wobec własnych dzieci, a może nawet zachęci niezdecydowanych do podjęcia decyzji o wyborze edukacji domowej ?
I.B.: Wierzę, że tę możliwość będzie z czasem uwzględniać coraz więcej rodziców. Z edukacji domowej płyną bowiem korzyści dla wszystkich: dla dziecka, jego mamy i taty, reszty rodziny oraz całego społeczeństwa!
EwD: Oby jak najwięcej matek było gotowych, tak jak Pani, zrezygnować z kariery zawodowej i poświęcić swój czas dzieciom. Ta droga też prowadzi do sukcesu! Dziękuje Pani za rozmowę.
I.B.: Ja również dziękuję za rozmowę.