top of page

Prawdziwa historia pewnej szkoły*,

czyli o tym jak rodzice pomogli w rozkręceniu „biznesu”.

 

        Pan Stanisław T., mężczyzna w wieku średnim, mieszkał wraz z żoną i dwójką synów (jeden prawie „zerówkowicz”, drugi dwa lata młodszy) we własnym domu, w pewnej małej wsi pod Gdańskiem. Zawsze był osobą przedsiębiorczą, świetnie zorganizowaną, a na dodatek posiadał niezwykłą umiejętność – był dociekliwy w przeszukiwaniu przepisów prawnych i zawsze znalazł sposób na „okpienie” państwa, choć sam pewnie tak tego nie nazywał. Był raczej przekonany, iż jest po prostu skuteczny w działaniu. Komfort psychiczny zapewniało mu dodatkowo przekonanie, że odbiera tylko to, co mu w sposób zbójecki zabiera państwo, był bowiem zadeklarowanym liberałem. Państwu P. wiodło się całkiem dobrze. Prócz nieustannych sukcesów w „kiwaniu” państwa, ojciec rodziny zatrudniony był w dużej firmie w Gdańsku, z pensją znacznie wyższą od minimalnej. Dorywczo wykonywał też drobne prace zlecone. Rodzina wiodła spokojne życie klasy średniej. Dzieci rosły zdrowo, nowo wybudowany dom piękniał, przydomowy ogród rozkwitał.

 

      Gdy starszy syn poszedł do „zerówki”, pojawiły się pierwsze problemy w rodzinie, bo pani T. nie podobały się metody pracy nauczycielki, stosowane przez nią niezmiennie od lat. Usłyszała kiedyś od niej: „Od 20 lat w ten sam sposób prowadzę zajęcia i dzieci jakoś kończą szkołę” i to „jakoś” nie zabrzmiało zbyt przekonywująco. Zupełnie przypadkowo natrafiła na informacje o edukacji domowej, zaczęła zgłębiać temat i już wiedziała, że chce się tym zająć. Jej mąż przyjął decyzję całkowicie obojętnie. Jego rolą było zapewnienie rodzinie życia na odpowiednim poziomie, a nie zajmowanie się edukacją dzieci. A już pomysł z edukacją domową był dla niego tak obcy i odległy, jak lądowanie człowieka na Jowiszu. Decyzja jednak została podjęta – od nowego roku szkolnego Marcel T. rozpoczyna edukację w domu. Pani T. miała mnóstwo wątpliwości, przede wszystkim czy da sobie radę, z jakich książek będzie korzystać, w jaki sposób powinna zorganizować nauczanie syna i wiele, wiele innych. Na wsparcie męża nie mogła liczyć. „Chciałaś, to masz” – słyszała od niego w chwilach zwątpienia. Był wyraźnie niezainteresowany tematem…

 

    Istnym kataklizmem, który zburzył rodzinny spokój, była utrata pracy przez pana T. Najbardziej przeżywała to jego żona, całymi dniami rozmyślała z czego będą żyć, płacić rachunki, kończyć urządzanie domu. Sam „poszkodowany” całymi dniami siedział przed komputerem. Na długie godziny zamykał się w pokoju i przeszukiwał, przeszukiwał, przeszukiwał. Dzwonił, rozmawiał, uzgadniał. Trwało to wiele tygodni. Myliłby się jednak ktoś, kto by pomyślał, że Pan T. popadł w uzależnienie komputerowe. To dobre dla słabeuszy, a on nie wyglądał na osobę zagubioną, nie mającą pomysłu, co zrobić. Wręcz przeciwnie. Odkąd jego syn rozpoczął edukację domową, słyszał od żony o jakimś stypendium, które co miesiąc miała wypłacać szkoła. Gdy, mimo obietnic, nie było żadnych pieniędzy, zaczął się interesować tym, ile dostaje szkoła na jego syna i ile wynosi kwota, jaką otrzymuje na wszystkich uczniów każdego miesiąca. To już wtedy coś mu zaświtało w głowie. Zamieszanie w firmie i ewentualność utraty pracy przyjmował od tego momentu ze spokojem. Miał już awaryjny plan! To, że w życiu nie zajmował się edukacją w jakiejkolwiek postaci, prócz oczywiście ukończenia szkoły, nie stanowiło żadnej przeszkody. Wszystkiego można się nauczyć. Pan T. był niczym nasza słynna aktorka I.Kwiatkowska, która w kultowym PRL-owskim filmie, powtarzała przy każdej okazji „iż żadnej pracy się nie boi”.

 

     Pewnego pięknego letniego dnia Stanisław T. wyszedł ze swojego gabinetu i trzymając w ręku dokumenty oświadczył: „Zakładam szkołę”! Pytaniom zaskoczonej żony nie było końca. Pan T. jednak swoją pewnością siebie zdołał rozproszyć wątpliwości żony, zapewniając, iż wszystko dobrze zaplanował – jak zawsze. Pokazał jej też kartkę z wyliczeniami , ile będzie dostawał subwencji przy uwzględnieniu różnej liczby uczniów.

 

– Przeglądałem dokumenty, na podstawie których wyliczyłem wysokość subwencji – powiedział rzeczowo do żony. Nie było łatwo, bo tych wag jest co niemiara i można się pogubić. Ale z moich obliczeń wynika, że dostanę na ucznia ok.800 zł miesięcznie. Przy 20 uczniach na rok oznacza to zarobek 129 tys.zł, a przy 50 to jest już 480 tys.zł! I co ty na to?

- Takich pieniędzy to Ty nigdy nie zarobiłeś w firmie! – pani T. była lekko oszołomiona.

- Daj spokój! Jak to dobrze się stało, że mnie zwolnili, bo tak tkwiłbym dalej w tym g…… i harował za psie pieniądze.

- Kiedy chcesz zacząć? Już od tego roku? Do września niewiele czasu zostało.

- Wszystkie dokumenty mam już przygotowane. Miesiąc muszę czekać na odpowiedź z kuratorium, miesiąc na wpis do ewidencji. Do końca sierpnia powinno się udać. Mam tylko nadzieję, że kuratorium nie będzie się czepiać. Bez wykształcenia pedagogicznego mogę być organem prowadzącym, gorzej ze stanowiskiem dyrektora. Na razie wpisałem sam siebie, jak będzie trzeba to zmienię. Zastanawiałem się, w jaki sposób można zrobić dobre wrażenie na tych kuratoryjnych urzędasach? I chyba nieźle wymyśliłem…

 

     Pan T. nie był wprawdzie z wykształcenia psychologiem – posiadał wykształcenie średnie, ale miało to tę zaletę, że w dowolnym momencie mógł się specjalizować w dowolnie wybranej dziedzinie (podczas gdy studia narzucały jednokierunkowość zainteresowań) – ale jako domorosły psycholog wpadł na pomysł, by w kuratorium grać na „uniżonego żółtodzioba”. Zazwyczaj pewny siebie, twardy gracz, który jak coś postanowi, to nie odpuszcza i teraz był pewny swego, ale sprawa była zbyt ważna dla niego, by ryzykować. Przygotował więc pismo przewodnie, w którym zwrócił się z prośbą o pozytywną opinię: „(…) Mimo, że – jak mi się wydaje – jestem dość dobrze obeznany z uwarunkowaniami organizacyjno-prawnymi dotyczącymi zakładania niepublicznych szkół, to jednak mimo to czuję się w tej dziedzinie nowy. (…) Z góry dziękuję za okazaną życzliwość i pomoc”. Nie wiadomo co bardziej ujęło urzędników – szczerość czy uprzejmość petenta, wiadomo jednak, że w kuratorium poszło w miarę gładko. Pan Stanisław miał uzupełnić jakiś brakujący dokument i wprowadzić drobne korekty w statucie. Do sprawowania przez niego funkcji dyrektora nie było zastrzeżeń. W gminie poszło już bez problemów. Szkoła została wpisana do ewidencji. Mogła oficjalnie zacząć działać!

 

     Teraz zaczęło się nerwowe rekrutowanie uczniów. Do rozpoczęcia roku szkolnego zostało kilka dni! „Świeżo upieczony” dyrektor wykonał dziesiątki telefonów do znajomych, odwiedzał ich w domach, zachęcając do zapisywania dzieci do swojej szkoły. Ale uczniów ciągle było za mało. A mało uczniów, to mały zarobek. Pan Stanisław nie tracił jednak zimnej krwi, przecież już wcześniej wymyślił sobie, tym razem nie jako psycholog, lecz przedsiębiorca, jak skutecznie przyciągnie do swojej szkoły uczniów. Żadną tam ofertą zajęć dodatkowych, wsparciem psychologicznym uczniów, indywidualnym konsultacjami dla uczniów i rodziców – to pomysły dobre dla frajerów. Szkoła to przedsięwzięcie, na którym trzeba zarabiać pieniądze, a nie tracić je! Czym więc przyciągnął rodziców? Stypendiami! Niby nic nowego, ale nasz bohater postawił na „innowacyjność w edukacji” i implementował, stosowaną z powodzeniem w branży handlowej, zasadę, że klienci (rodzice), którzy zachęcą do szkoły kolejne dzieci otrzymają bonus (wyższe stypendium). Pomysł trafił na bardzo podatny grunt, bo rodzice edukacji domowej podejmują się wprawdzie nauczania własnych dzieci ze względów ideowych, ale szybko okazuje się, że gotówką nie pogardzą, zgodnie z maksymą, że „jak dają, to się bierze i nie pyta skąd ”. A gdy w jednej rodzinie kilkoro dzieci uczy się w domu, to każdego miesiąca można „zarobić” nawet ponad tysiąc złotych. Zawsze to coś! Tak myślących rodziców jest, jeśli nie większość, to na pewno wielu. „Innowacja pedagogiczna” okazała się strzałem w dziesiątkę. W pierwszym roku liczba uczniów przekroczyła 30 i każdego roku wzrasta ponad dwukrotnie. Oczywiście wypłacanie przez szkołę stypendium oznaczało, że Stanisław T. nie czuł się zobowiązany do organizowania dzieciom zajęć dodatkowych, chociaż – trzeba przyznać - każdego roku stara się jakoś urozmaicić kalendarz imprez szkolnych. Na spotkaniach plenerowych są kiełbaski, szaszłyki, musztarda, zdrowe napoje, owoce i obowiązkowo wielkie dmuchańce – nie wiadomo, czy to z dotacji oświatowej, czy z kieszeni dyrektora…

 

     Gdy nie organizuje spotkań, Stanisław T. siedzi długo przy komputerze analizując dokumenty oświatowe, śledząc uważnie wszelkie zmiany. Wie doskonale, że niewiedza może go drogo kosztować. Wieczorami wygodnie rozparty na sofie w swoim przytulnym salonie, patrzy w płomień kominka i odczuwa wielką satysfakcję z udanego przedsięwzięcia. Biznes rozkręcił się nad podziw. Jak tak dalej pójdzie, to będzie musiał albo wstrzymać rekrutację, albo zdecydować się na poszukanie większego lokum. Wprawdzie zamrozi w ten sposób sporo pieniędzy, ale szybko zwrócą się one z nawiązką.

 

    Życzliwa edukacji domowej osoba starała się uświadomić panu T., że takie przdsięwzięcia, jak jego szkoła, szkodzą całemu środowisku edukatorów domowych i, szerzej, idei homeschoolingu w Polsce. Potraktował ją "z buta", wychodząc z założenia, że  nikt nie powinien mieszać się w "jego interesy". 

 

     Zamieszanie ostatnich dni, spowodowane niefortunną decyzją ministra edukacji o zmniejszeniu subwencji na uczniów edukacji domowej zakłóciło jego spokój i pewność siebie. Aktywnie włączył się więc do dyskusji prowadzonych w internecie. Krytykuje, domaga się zmian, zgłasza swoje uwagi. Nawet do głowy mu nie przyjdzie, że przyczyną tego zamieszania są tacy właśnie jak on „przedsiębiorcy”. Pan T. z żelazną konsekwencją realizuje jedynie swoje osobiste cele i troszczy się jedynie o powodzenie własnego „przedsięwzięcia". Edukacja domowa, jako idea kompletnie go nie interesuje, bo przecież z idei nie ma pieniędzy. Nie bez winy są też rodzice uczniów, którzy wybrali jego szkołę. Nigdy przed nimi nie ukrywał, co jest dla niego najważniejsze. Gdy prosili o podniesienie stypendium, uczciwie informował ich, że sam też musi zarobić. Zapewne teraz rodzice z jego szkoły, którzy akceptowali i nadal akceptują niezgodny z prawem proceder wypłacania „stypendiów”, podnoszą larum, że ministerstwo dyskryminuje ich dzieci.

 

     Nie wiem ilu takich „przedsiębiorców”, jak Stanisław T. działa w „branży” edukacji domowej, ale pewnie nie jest on jedyny. Wiem jednak, że to nie dzieci powinny ponosić odpowiedzialność za nieuczciwe postępowanie dorosłych. Pani minister swoją decyzją wywołała lawinę w naszym środowisku, ale – paradoksalnie - może dobrze się stało, bo jest okazja, by sięgnąć głębiej i zobaczyć co się pod tymi kamyczkami pozornego ładu kryło. Mamy teraz niepowtarzalną okazję, by zastanowić się nad przyczynami zaistniałego problemu. Leżą one nie tylko po stronie „przedsiębiorców” (to określenie bardziej mi odpowiada, niż obcobrzmiący „biznesmenów”), ale także, a może przede wszystkim, po stronie, „łasych na kasę” – mówiąc kolokwialnie - rodziców. Może warto, by rodzice edukacji domowej zaczęli zmiany od siebie, zanim zaczną podpowiadać minister edukacji gotowe rozwiazania i naprawiać edukację domową?

 

Ewa Jurkiewicz

 

 

* Tekst jest kompilacją, znanych autorce osobiście bądź przekazanych przez innych, historii powstawania i działalności szkół, w związku z czym nie ma on charakteru "literatury faktu".

 

 

W odpowiedzi na oburzenie Państwa T.  pragnę zauważyć, iż to, że zastanawiacie się Państwo, jak mogłoby brzmieć opowiadanie o mnie i moim mężu świadczy o kompletnej Państwa ignorancji i braku szacunku do państwa i reguł jego funkcjonowania. Nie mogę uwierzyć, że aż do tej pory nie byliście świadomi, że korzystanie z publicznych pieniędzy czyni z Was niejako "osoby publiczne", które nie tylko mogą, ale powinny podlegać skrupulatnej kontroli urzędów skarbowych, gmin, rodziców, mediów czy innych osób, którym leży na sercu dobro wspólne. Rozkręcanie prywatnego biznesu z wykorzystaniem środków budżetowych jest najzwyklejszym okradaniem innych, które powinno podlegać sankcjom! W przeciwieństwie do Was ani ja, ani mój mąż nie wyciągamy rąk po pieniądze publiczne - jesteśmy więc osobami prywatnymi, którym państwo polskie gwarantuje prawo do ochrony tej prywatności. 

bottom of page